Od Shearera do Mięciela: Czarne Złoto

0

Czy przyszłoroczne Mistrzostwa Świata będą kolejnym, szybkim “Pożegnaniem z Afryką”, czy może okażą się wysypem diamentów i “Klejnotów Nilu”?

Preferujący uporządkowany i precyzyjny futbol, który z gry finezji przemienia się w grę błędów, z pewnością nigdy nie byli wielkimi fanami afrykańskiej piłki. Ot, trochę kolorytu na murawie i trybunach Mistrzostw Świata – bo Puchar Narodów Afryki to już istna kopanina. Ale kibic, który uwielbia nieprzewidywalne i lubi oglądać drużyny potrafiące zaskakiwać – ten  dobrze wie, że na najważniejszym z piłkarskich turniejów wielokrotnie już afrykańskie ekipy słusznie stawiane były w roli „czarnego konia”. Z pełnym wyłączeniem rasistowskich żartów.

Dziś Confederation of African Football to 56 zrzeszonych związków, pomiędzy którymi różnice potrafią być po stokroć większe, niż porównując San Marino do reprezentacji Niemiec. Na jednym biegunie sztaby szkoleniowe wypełnione specjalistami ze Starego Kontynentu – na drugim podarte buciory i ligowe rozgrywki toczone na pastwiskach. Ćwierć wieku temu CAF nie liczyło nawet 30 członków, a miast wybijających się poziomem narodowych drużyn – mieliśmy kilku wyróżniających się piłkarzy w rzeczywistości przypominającej naszą okręgówkę.

Na Mundialu w 1982 roku tylko niekorzystny bilans bramkowy nie pozwolił wyjść ze swych grup reprezentantom Czarnego Lądu. Kamerun z Rogerem Millą (który już wtedy miał 30 lat) remisował z Włochami i kadrą Antoniego Piechniczka, a Algieria potrafiła nawet ograć wielkich Niemców. Awansów jednak koniec końców nie było, a afrykański futbol pozostał brzydszą siostrą wielkiej piłki.

W 1986 roku swą grupę wygrało rewelacyjne Maroko, m.in.  dzięki bezbramkowym remisom z Anglią oraz Polską. W 1/8 finału piłkarze Jose Farii ulegli 0:1 drużynie Niemiec. Minimalnie, ale jednak. Nikt nawet w najbardziej lynchowskim ze snów nie mógł ujmować zespołu z Afryki w kategoriach potencjalnej niespodzianki. Wszystko zmieniło się 8 czerwca 1990 roku.

Po jednej stronie boiska – obrońca tytułu, niesamowita Argentyna z Ruggerim, Batistą, Burruchagą, Caniggią i oczywiście Maradoną w szczytowej formie. Przeciw Latynosom – Nieposkromione Lwy z niedoświadczonym Valerym Nepomniachnym na ławce, Thomasem N’Kono w bramce oraz Francoise Omam-Biyikiem i 38-letnim Rogerem Millą w napadzie. Mecz z Michałem Listkiewiczem z chorągiewką przy linii bocznej zakończył się szokująco dla futbolowego świata. Oto schodzący z boiska w dziewięcioosobowym składzie Kameruńczycy wyszarpali zwycięstwo. I tym razem wyjątkowo nie pachniało przypadkiem.

Tydzień później niesamowity Milla zapewnił rodakom komplet punktów w meczu z Rumunami i nawet sromotna porażka w ostatnim meczu nie mogła nic zmienić. Kamerun w drugiej rundzie trafił na Kolumbię, w której kiełkowała złota generacja, mająca zachwycić świat kilka lat później. Starawy Milla zaczął na ławce. Brak bramek w regulaminowym czasie gry przyniósł dogrywkę, w której ten właśnie piłkarz dwukrotnie pokonał szalonego Higuitę. Drugi z tych goli był prawdziwym prezentem, wręczonym Milli przez ekstrawaganckiego golkipera.

Wreszcie ćwierćfinał, walka o wejście do strefy medalowej. Na drodze do wielkiego święta stała naszpikowana gwiazdami Anglia Bobby’ego Robsona. Po 90 minutach było 2:2, a no-name’y pokroju Bertina Ebwelle, Thomasa Libiiha czy Benjamina Massinga skutecznie odgryzały się Gascoigne’owi, Barnesowi i spółce. Dopiero w 105. minucie Gary Lineker, po raz drugi w tym meczu wykorzystał rzut karny, czym przerwał piękny sen outsiderów znad Zatoki Gwinejskiej.

Cztery lata później Kamerun prowadził już Henri Michel, ale Lwy szybko dały się poskromić. Bolały szczególnie baty od Rosjan w meczu życia Olega Salenki. Tego samego, który sześć lat później rozegrał ligowy mecz w barwach Pogoni Szczecin.

Znajdowali się natomiast odważni, którzy gotowi byli postawić pieniądze na medal dla Nigerii. Drużyna ta miała w składzie więcej znaczących nazwisk, niż jakikolwiek przedstawiciel „Czarnego Lądu” wcześniej. Finidi, Okocha, Amunike, Amokachi, Oliseh, Ikpeba… Podopiecznych Clemensa Westerhofa zgubiła jednak największa bolączka afrykańskiej piłki – nieumiejętność stworzenia właściwej drużyny z pojedynczych, świetnych graczy.

Nigeryjczycy co prawda potrafili włożyć 3:0 Bułgarom (którzy potem przecież meldowali się w półfinale), postraszyć Argentyńczyków i pokonać Grecję. Potrafili do 88. minuty prowadzić w 1/8 finału z Włochami  – a jednak nie posmakowali gry w ćwierćfinale. Chyba po raz pierwszy drużyna z Afryki ugrała w Mistrzostwach Świata mniej, niż niektórzy zakładali. To tylko świadczyło o dynamicznym rozwoju futbolu na tym kontynencie.

Gdy mówię: „czarny koń” – jednym z pierwszych „picków” jest u mnie Nigeria z 1998 roku. Zwiększenie liczby uczestników finałów Mistrzostw Świata do 32 drużyn pozwoliło na kwalifikację pięciu reprezentacjom „Czarnego Lądu”. Marokańczycy z charyzmatycznym Mustaphą Hadjim w fazie grupowej zrobili cztery punkty, co można było uznać za sukces. Tunezja pod wodza Henryka Kasperczaka i niespodziewanie Kamerun zostawiły po sobie kiepskie wrażenia. Piłkarze z RPA grali zbyt nierówno, by myśleć o awansie – po wartościowym remisie z Danią braci Laudrup rzutem na taśmę zdobywali zaledwie punkt z Arabią Saudyjską. Trochę fajerwerków, trochę wstydu – typowa Afryka sprzed lat.

Ale Nigeria była inną firmą. Babayaro z Chelsea, Kanu i West z Interu Mediolan, Babangida i Oliseh z Ajaxu plus Ikpeba, Finidi, Okechukwu i hipnotyzujący technicznym kunsztem Augustine Okocha. Na trenerskiej ławce – Velibor Milutinovic, spec od wychodzenia z grupy. W pierwszym meczu Orły stawiły czoła złotej generacji Hiszpanii. „To jest ten czas” – krzyczały tytuły madryckich gazet, a jednak ultraszybcy i wytrzymali Nigeryjczycy sprzątnęli trzy punkty sprzed nosa Raula i Hierro.

Potem była Bułgaria, zbudowana na bazie piłkarzy, którzy cztery lata wcześniej doszli do półfinału. Trzy punkty znów jednak wpadły na konto Nigerii. I chociaż potem przyszła porażka z Paragwajem, pamiętać należy, że Bora Milutinovic dał w tym meczu odpocząć siedmiu podstawowym zawodnikom.

Znów apetyty przed drugą rundą turnieju były spore. Tym bardziej, że Duńczycy – najbliżsi przeciwnicy Orłów – nie grali wielkiego turnieju. A jednak Nigeria ponownie zginęła od tej samej broni: proste błędy i nieporozumienia  pozwoliły reprezentacji Danii już w 12. minucie prowadzić dwubramkowo. Zbyt szybko sprowadzeni do parteru Nigeryjczycy już się nie podnieśli.

W 2002 roku źródło nadziei afrykańskich kibiców wytrysło niespodziewanie zupełnie gdzie indziej. Rywalizujący z „grupie śmierci” Nigeryjczycy nie wygrali żadnego meczu, 17. w rankingu FIFA Kamerun prezentował się bezbarwnie – ale Afryka w turniej weszła z przytupem. W meczu otwarcia broniący tytułu Francuzi (z Barthezem, Lizarazu, Vieirą, Djorkaeffem, Desaillym, Zidanem, Henrym, Thuramem czy Trezeguetem) grali z Senegalem – drużyną niemal w całości złożoną z graczy na co dzień kopiących w Ligue 1, ale tyleż nieprzewidywalną, co przeciętną. 31 maja nieprzewidywalność w całości przesłoniła wszelkie niedobory i braki – Senegal wygrał 1:0, a młodzi imigranci hurtem poczęli farbować włosy „na Dioufa”.

W kolejnych meczach Lwy Terangi zremisowały z Danią i Urugwajem, dzięki czemu uzyskały awans z wybitnie trudnej grupy. W fazie pucharowej zawodnikom Senegalu trafili się Szwedzi – jeszcze z Larssonem, już z Ibrahimovicem. A piękny sen trwał nadal, gdy złoty gol Henriego Camary dał Senegalowi ćwierćfinał.

Kto pamięta, ten wie, że w meczu z Turcją podopieczni Bruno Metsu po raz pierwszy byli uważani za faworytów mundialowego spotkania. Ale tym razem golden goal wpadł do bramki strzeżonej przez Tony’ego Sylvę. Wszystko to, co wydarzyło się wcześniej, wystarczyło jednak do zapisania najpiękniejszej karty w historii senegalskiego futbolu.

W 2006 roku w finałach Mistrzostw Świata zabrakło Nigerii, Kamerunu i Senegalu. Afrykańskie drużyny poniosły klęskę i nie zmienia tego wyjście z grupy, które stało się udziałem Ghany.

Siedem lat temu z sześciu ekip reprezentujących Czarny Ląd fazę grupową zwycięsko przebrnęli znów wyłącznie futboliści z Ghany. Na barkach Kevina Boatenga i Asamoah Gyana dźwignęli potem awans do ćwierćfinału i doprowadzenie do rzutów karnych w meczu z Urugwajem. To pamiętny mecz, w którym Luis Suarez w ostatniej akcji  udanie wyręczył Fernando Muslerę, zaliczając jeden ze swych największych wybryków. Biedny Gyan przestrzelił rzut karny, a rozsypani mentalnie Ghańczycy przepadli potem we właściwym konkursie strzałów z jedenastu metrów. Afrykański półfinał nigdy nie był tak blisko.

Ostatni czempionat to dotarcie do „Round of 16” drużyn Nigerii oraz Algierii i bezbarwna (może poza oporem tych drugich wobec Niemców), niezauważalna wręcz obecność ekip z Czarnego Lądu na turnieju najwyższej rangi. Obecność przypominająca lata osiemdziesiąte, kiedy zespoły reprezentujące najgorętszy z kontynentów potrafiły zaskoczyć, ale na dłuższą metę nikt się z nimi nie liczył. Czy w przyszłym roku coś się zmieni?

Poprzedni artykułSlaven Bilić zwolniony z West Ham United
Następny artykułDavid Moyes zostanie nowym trenerem West Hamu