Niniejszy artykuł stanowi pierwszy odcinek cyklu “Od Shearera do Mięciela”, którego celem będzie przeniesienie czytelników w świat futbolu lat dziewięćdziesiątych – czasów narodzin skutecznego pressingu i śmierci defensywy stoper-forstoper, kiedy skrzydłowi nie schodzili do środka, kiedy skrzydłowych indywidualnie kryli boczni obrońcy. To magiczny świat pełen wielkich postaci i ogromnej różnorodności, co z pewnością potwierdzą dzisiejsi trzydziestolatkowie.
Brazylia 1994 – królowie nudy mistrzami świata
Gra reprezentacji Brazylii od zawsze stanowi synonim piłkarskiego piękna. Nawet jeśli Canarinhos okazywali się nierówni i nieefektywni, to styl gry gwiazd kadry cieszył oczy niczym kelnerka niosąca drugą kolejkę. Tak było w czasach Leonidasa, Ademira, Garrinchy, Pelego czy Socratesa. Chociaż przez całe niemal lata osiemdziesiąte Brazylijczycy nie mogli niczego wygrać nawet na kontynentalnym podwórku, wciąż grali „do przodu”, wciąż czarowali nienaganną techniką i budowali żywiołowe, zespołowe akcje, dla których impulsem było coś więcej, niż surowe wytyczne szkoleniowca.
Lazaroni na wstecznym
W 1989 roku prowadzenie reprezentacji Brazylii powierzono Sebastiao Lazaroniemu i jeśli Carlosa Alberto Parreirę mielibyśmy nazwać Jezusem defensywnie grającej Brazylii, to Lazaroni był jej Janem Chrzcicielem. Imponowała mu taktyczna konsekwencja drużyn ze Starego Kontynentu, wierzył więc, że koktajl łączący gorącą krew i naturalne zdolności jego rodaków z europejskimi rozwiązaniami ugasi w końcu pragnienie sukcesu, potęgujące w Kraju Kawy od kilku ładnych lat.
Lazaroni do kręgosłupa drużyny, który odziedziczył po poprzednikach, dołączył m.in. Aldaira, Dungę i Mazinho – piłkarzy niezbędnych do wdrożenia w zespół idei gry z libero i dwoma defensywnymi pomocnikami, co dla wielu Brazylijczyków wydawało się absurdem. Dziesiątki kibiców na Maracanie zostały przekonane do defensywnej koncepcji w najprostszy możliwy sposób – obserwując, jak ich rodacy eliminują z Copa America ’89 Argentynę Maradony, a w finale turnieju wygrywają z Urugwajem. Euforia, samba: prorok Lazaroni zmył z brazylijskich piłkarzy pierworodne grzechy boiskowej zabawy i nonszalancji.
Na Mistrzostwa Świata do Włoch selekcjoner, po przekonujących kwalifikacjach, do defensywy zabrał m.in. doświadczonych Mauro Galvao, Mozera i Ricardo Rochę, ale i sporą grupę młodych „uczniów” swych nowych koncepcji. Okazało się jednak, że europejska myśl szkoleniowa nie zasypywała gruszek w popiele – może nowoczesna (na owe czasy oczywiście) obrona i większy reżim w stosunku do środkowych pomocników pozwalały poradzić sobie z południowoamerykańskimi przeciwnikami, jednak grupowym meczom ze Szwecją czy Szkocją daleko było do spacerków. Canarinhos odpadli w najbardziej upokarzający ze sposobów – już w drugiej rundzie, ze znienawidzonymi Argentyńczykami, gdy Boski Diego mijał ich jak tyczki, wykładając piłkę Claudio Caniggii. Płacz, łzy: fałszywy prorok Lazaroni zabrał kraj do piekła.
Carlos Alberto Pressinho
Gdy w 1991 roku Brazylijczycy znów musieli uznać wyższość Argentyńczyków w Copa America, kadrę objął doświadczony Carlos Alberto Parreira, który debiutował w roli selekcjonera drużyny narodowej w 1983 roku, a trenerem przygotowania fizycznego był w kadrze już na początku lat siedemdziesiątych. Przez kilka lat poprzedzających najświeższy angaż pracował na Półwyspie Arabskim i wielu sądziło, że może nie być na bieżąco z tendencjami obowiązującymi na światowym poziomie. Stąd też zapewne zatrudnienie na stanowisku koordynatora kadry (i formalnie zastępcy Parreiry) Mario Lobo Zagallo, który miał później przemawiać do drużyny skuteczniej, niż faktyczny selekcjoner.
Parreira był jednak znakomitym analitykiem, obdarzonym wyjątkowym instynktem. Zdawał sobie sprawę z tego, że nadeszły nowe czasy. Nie miał przed sobą trzydziestu indywidualistów, biegających na co dzień wyłącznie po boiskach Sao Paolo, Rio i Porto Alegre. Wielu spośród najlepszych grało w Niemczech, Hiszpanii, Włoszech i tam szlifowali rozwiązania taktyczne obce uśmiechniętym dzieciakom, wynurzającym się z piasku Copacabany. Po drugiej stronie wciąż tliła się spuścizna Lazaroniego. Parreira zatem także postawił na defensywę, chciał jednak, by gracze nie próbowali tłumić bliskiego im ducha gry narzuconymi rozwiązaniami, a sami doszli do wniosku, że oto stosują wariant najbardziej korzystny i „przestawili się” na europejską myśl szkoleniową, praktykowaną przez nich w nowych klubach.
The Team
Parreira trafił na idealnych odtwórców głównych ról w jego projekcie. Pozycja Claudio Taffarela w bramce Parmy była słaba, ale włoska drużyna była wówczas jedną z najlepszych w Europie, a golkiper z Santa Rosa był filarem kadry już od opisywanego wyżej wielkiego triumfu ekipy Lazaroniego na Copa America ’89. Młody, niesamowicie wytrzymały Cafu stanowił trzon defensywy mistrza kraju, będąc klasowym zmiennikiem dla jednego z najlepszych prawych obrońców na świecie, Jorginho, który w 1992 roku Bayer Leverkusen zamieniał na Bayern Monachium. Marcio Santos kierował defensywą Bordeaux, Ricardo Rocha był stoperem madryckiego Realu, Aldair budował swą legendę w AS Roma. Leonardo miał pewne miejsce na lewej flance Valencii, Branco – we włoskiej Genoi.
Kluczowe role w układance Parreiry odgrywali defensywni pomocnicy. To na nich miał się skupić ciężar gry w środku pola – nie mieli już, tak jak w poprzednich latach, czyścić i „ekspediować piłeczkę” ofensywnym pomocnikom. Taktyka ta miała bezpośrednie przełożenie na obraz gry, kiedy „nowa” Brazylia przestała budować szybkie, dwójkowe akcje na linii środkowej, a w odbiór piłki zaangażowanych było więcej piłkarzy, co przekładało się na utratę dynamiki.
Jednym z głównych aktorów w spektaklach selekcjonera został atletyczny Mauro Silva z Deportivo La Coruna, drugim – waleczny Dunga, grający w niemieckim VfB Stuttgart, którego zmiennikiem był niedawny boiskowy partner ze środka pola we włoskiej Fiorentinie, Mazinho. Na skrzydłach uruchamiani byli Zinho, Palhinha, Paulo Sergio oraz grający w Monaco Luis Henrique. Niemal równie istotną rolę, co Mauro Silva i Dunga, pełnił w zespole jedyny ofensywny pomocnik – Rai. Znany z zabójczej skuteczności w egzekwowaniu stałych fragmentów gry gracz w blasku chwały króla Copa Libertadores opuszczał Sao Paolo i wyruszał do Paryża, by na Parc des Princes spędzić jedne z najpiękniejszych lat w historii klubu.
O miejsce w ataku rywalizowali Careca, Muller, Tulio, Edmundo i Viola. Miejsca napastników w wyjściowym składzie były zajęte już od dawna przez piłkarzy, którzy wobec siebie stanowili absolutne przeciwieństwo, którzy prywatnie nie darzyli siebie sympatią, ale wspólnie tworzyli niezapomniany, fantastycznie uzupełniający się duet. Król strzelców Primera Division, trafiający dla Los Turcos z La Corunii Bebeto, charakteryzował się znakomitym instynktem i przeglądem gry. Przebojowy Romario popularnością i uznaniem przyćmiewał starszego partnera. Strzelił 165 bramek w 167 meczach dla PSV Einhoven, by następnie trafić do „Dream Teamu” Johana Cryuffa i z Barceloną ugrać mistrzostwo i strzelecką koronę w Hiszpanii oraz finał Pucharu Mistrzów.
Rozgrzewka, falstart
Ale Carlos Alberto Parreira zaczął źle. Po spokojnym testowaniu drużyny w 1992 roku, na ćwierćfinale zakończył udział Canarinhos w kolejnej odsłonie Copa America. Selekcjoner tłumaczył się, że złożony niemal w całości z graczy występujących na co dzień na rodzimych stadionach piłkarzy zespół miał jedynie wyklarować potencjalnych zmienników i że prawdziwą Brazylię kibice oglądać będą w kwalifikacjach no Mistrzostw Świata. Kraj był znów głodny, ale postanowił zawierzyć Parreirze.
W pierwszym meczu kwalifikacyjnym reprezentacja Brazylii zremisowała z Ekwadorem, w drugim – uległa Boliwii. I chociaż potem pojawiły się zwycięstwa, to Brazylijczycy nie wyglądali na przyszłych mistrzów świata. Mało tego – przed ostatnią kolejką eliminacyjną zajmowali trzecie miejsce w swej grupie, które nie premiowało awansem na Mundial.
Pod naciskiem opinii publicznej Parreira powołał skonfliktowanego ze sobą, krnąbrnego Romario dopiero na mecz o wszystko z Urugwajem. Ten strzelił dla narodowej drużyny dwa gole, które stanowić miały przepustkę na finałowy turniej w USA.
Bienvenido America!
Selekcjoner nie zaskoczył z powołaniami. Średnia wieku jego drużyny wynosiła 28 lat, co dziś może szokować. W domu pozostawiono m.in. młodych Andre Cruza, Roberto Carlosa i Edmundo, zabrano natomiast innego młokosa, 17-letniego dzieciaka, czarującego futbolówkę dla fanów Cruzeiro Belo Horizonte. Ronaldo miał potem pisać kolejny rozdział w historii brazylijskiej piłki.
W pierwszym meczu na mistrzostwach Canarinhos pokonali Rosjan, ale ich gra była niesamowicie nudna. Dunga i Mauro Silva byli twardzi i skuteczni, ale zupełnie pozbawieni finezji, wobec czego w miejsce efektownych wymian piłki oglądać mogliśmy długie przerzuty uruchamiające skrzydłowych. Rai nie trafił z formą, wobec czego jedynie klasie Romario i Bebeto, solidności Zinho i ciekawym akcjom lewą flanką, kreowanym przez Leonardo, zapewniali sobie Brazylijczycy ruch w ofensywie.
Kameruńczycy polegli w starciu z bohaterami artykułu 0:3, ale to nie reprezentanci Kraju Kawy byli tacy dobrzy, co przeciwnik wyraźnie słabszy. Na tle afrykańskiego rywala defensywa Canarinhos wyglądała znakomicie, ale na etapie konstruowania akcji był to futbol asekuracyjny, opierający się w zbyt dużej mierze na geniuszu Romario, który doprawdy czarował.
Po dwóch kolejkach zespół Parreiry miał już jednak zapewniony awans do fazy pucharowej. W trzecim spotkaniu zremisował wyrównany mecz ze Szwecją, dla kontrastu zaskakującą obserwatorów ładną, płynną grą Ignessona, Brolina i Kenny’ego Andersona.
Kołyska, która przeszła do legendy
Najlepszy przykład niemocy i nudy, płynącej z poczynań następców Pelego, stanowił mecz 1/8 finału przeciwko gospodarzom. Amerykański soccer dopiero raczkował, a samo wyjście z grupy ekipy Bory Milutinovica uznano za ogromny sukces. Brazylijczycy wygrali w minimalnym wymiarze. Słaby Rai definitywnie powędrował na ławkę rezerwowych, a awans do ćwierćfinału okupiono czerwoną kartką jednego z najjaśniejszych punktów ofensywy kanarków, Leonardo. 25-latek znokautował łokciem Taba Ramosa, co skończyło się dla niego dyskwalifikacją do końca turnieju.
Ile by niemrawości i matowości nie sączyło się z poczynań kanarkowej kadry – ćwierćfinał przeciw Holandii Dicka Advocaata był pięknym widowiskiem. Oranje z Bergkampem, Rijkaardem, Overmarsem i Koemanem byli piekielnie mocni, ale w końcu Brazylijczycy tchnęli w swą grę więcej życia. Bebeto po podwyższeniu wyniku zaprezentował światu „kołyskę”, a Branco znakomitym uderzeniem z rzutu wolnego zapewnił południowcom przepustkę do półfinału, gdzie znów mieli stawić czoła Szwedom.
W potyczce ze Szwecją wróciła Brazylia nudna, ale wynikało to także z wcześniejszej otwartości Holendrów w środku pola wobec większej samokontroli szwedzkich rzemieślników pokroju Hakana Milda i Jonasa Therna. Ten drugi zresztą znacząco pomógł Brazylijczykom, otrzymując czerwoną kartkę za faul na Dundze. Brazylijczycy zwietrzyli szansę i chwilę później Romario strzelił jedyną bramkę meczu.
Campeones, campeones!
Chciałoby się napisać, że ostatni mecz mistrzostw był godny finału, bo przecież naprzeciw kadry Carlosa Alberto Parreiry stawali znakomici Włosi w czasach, gdy kluby Serie A święciły triumfy na międzynarodowej arenie europejskich pucharów. Było jednak inaczej – mecz pełen był błędów z obydwu stron, a najbliżej rozstrzygnięcia był Romario, który jednak w kluczowym momencie dogrywki fatalnie przestrzelił.
Serię rzutów karnych od pudła rozpoczął Franco Baresi, strzał Marcio Santosa obronił Pagliuca. Potem mylili się już tylko Włosi i choć przestrzelony karny Roberto Baggio w bardziej kolorowej rzeczywistości mógł i tak jedynie przedłużyć nadzieje Squadra Azzura, zapamiętany został jako jedno z najbardziej charakterystycznych wydarzeń czempionatu.
Nudna, defensywnie grająca Brazylia wymęczyła mistrzostwo świata. Drużyna, w której po utracie miejsca w wyjściowej jedenastce przez Raia i czerwonej kartce Leonardo grało właściwie ośmiu obrońców plus Zinho, Bebeto i Romario, na ciężkich, atletycznych skrzydłach destrukcji, zaczarowanych maestrią nagrodzonego Złotą Piłką Romario, dobiła do Pucharu Rimeta. Sukces ten oznaczał koniec starzejącej się generacji i powrót do technicznej, kombinacyjnej gry, w której przez lata lubowali się nawet brazylijscy obrońcy.
Historia dzielnie broni Carlosa Alberto Parreirę i jego nudny zespół – wszak zwycięzców się nie sądzi. Są też tacy, którzy zakochali się w tamtej Brazylii. We mgle solidności dostrzegali piękno futbolu, jakiego świat dotychczas nie widział. Jedno jest pewne – nie był to z pewnością radosny, latynoski taniec, co najwyżej sztywny fokstrot z kilkoma szybszymi swingami. Nie zmienia to jednak faktu, że zatańczony został perfekcyjnie.