Od Shearera do Mięciela: W klubie – szpan, w kadrze – chrzan, cz. 2

0

Powszechnie uważa się, że gracz będący w formie na boisku zrobi swoje. Gracz bez formy nie zrobi nic. Piłkarz, który na przestrzeni miarodajnej próbki reprezentuje określony poziom, może rozegrać mecz słabszy i mecz rewelacyjny, ale wszystko to zamyka się w pewnych ramach wypracowanej jakości. Na dyspozycję dnia składa się multum czynników – od przyswojenia śniadania i zmęczenia organizmu, poprzez fakt, czy gramy w Holandii Południowej, czy w La Paz, na twardości materaca i problemach osobistych skończywszy.

Niekiedy tak się dziwnie to wszystko układa, że forma kwitnie jak żona przy kochającym mężu, piłkarz w lidze jest równy niczym zęby Katie Holmes, ale dziwny dołek przychodzi raz na dwa miesiące. I trwa różnie, w zależności od długości zgrupowania reprezentacji. Nagle okazuje się, że nic nie wychodzi, a po weekendzie gracz niespodziewanie odnajduje wcześniejszą dyspozycję. Może to denerwujący selekcjoner, może nietypowa pozycja na murawie, partner posługujący się boiskowym klingońskim lub przeklęty materac. Po latach jednak cała ta otoczka mniej zapada w pamięć, gdy siedzi się w brzydkim worku niespełnionych w kadrze. Są w nim i ci, którzy nie dostali nawet prawdziwej szansy, pomimo przynależności do najlepszych.

W Polsce worek napełniał się od zarania reprezentacji Polski, od Józefa Kałuży, Ryszarda Koncewicza, Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka. W ostatnich 30 latach worek ten konsekwentnie pęczniał.

Maciej Szczęsny

Możecie się śmiać. Możecie szydzić, obrzucać bydlęcym łajnem i wytykać mnie palcem. Śmiem bowiem twierdzić, że Wojciech Szczęsny wcale nie jest najlepszym bramkarzem z rodu. Lata dziewięćdziesiąte to piłkarsko zupełnie inny świat i pewnej soczewki należy użyć, by porównać ojca z synem, ale ci, którzy pamiętają boiskowy żywot Szczęsnego seniora doskonale wiedzą, jaką prezentował jakość. I o ile lat świetlnych wyprzedzał większość konkurentów z pierwszoligowych boisk.

Największym problemem Macieja Szczęsnego była jego pozaboiskowa zadziorność i krnąbrność. Doprowadzenie do medialnego konfliktu z własnym synem niech będzie najlepszym tego dowodem. W latach zawodowej aktywności „zadziora” kwitła. W wieku 22 lat przeszedł z warszawskiej Gwardii do wielkiej Legii i z drugim nowym nabytkiem Wojskowych na pozycję nr 1 (o rok młodszym Zbigniewem Robakiewiczem) miał rywalizować o wypełnienie luki po Jacku Kazimierskim. Robił to przez osiem kolejnych sezonów. Często tę rywalizację przegrywał, co nie wróżyło dobrze.

W kadrze zadebiutował w 1991 roku u Strejlaua, kolejny mecz rozegrał 3,5 roku później dzięki powołaniu od Henryka Apostela. A potem jego talent eksplodował. W sezonie 1995/96 pisał piękną historię stołecznych w Lidze Mistrzów. W sezonie kolejnym przeszedł do Widzewa i wciąż był pierwszym bramkarzem drużyny rywalizującej w Champions League. O ile jednak w ostatnim roku gry w barwach Wojskowych był próbowany w reprezentacji, tak potem musiał już wyłącznie z ławki rezerwowych śledzić poczynania Andrzeja Woźniaka. A Szczęsny wcale nie uważał, że jest gorszy.

Po krótkim epizodzie na stanowisku selekcjonera Władysława Stachurskiego do pracy z reprezentacją powrócił Antoni Piechniczek. Walcząc o Mundial ’98 Polacy na otwarcie eliminacji przegrali z Anglią. Słaby mecz zagrał Woźniak i wkrótce został skreślony przez trenera. Niespodziewanie jednak grzejący ławę w Porto gracz został potem desygnowany do ponownej gry przeciwko Anglikom. To przelało czarę goryczy Macieja Szczęsnego i zrezygnował on z reprezentacyjnych występów.

Licznik Macieja Szczęsnego zatrzymał się na siedmiu spotkaniach reprezentacji Polski. Nawet Grzegorz Szamotulski strzegł orzełka 13 razy. Czy Woźniak był lepszym bramkarzem od Szczęsnego? Wydaje mi się, że w pewnym momencie języczkiem u wagi zaczęła być potencjalna problematyczność tego drugiego. W sporcie koniec końców zawsze decydują niuanse.

Arkadiusz Głowacki

Postać tragiczna to jednostka działająca w imię wielkiego i szlachetnego celu, skazana przy tym na klęskę. Jej ujęcie stanowi zasadniczą cechę dramatu antycznego oraz wielu spotkań piłkarskiej reprezentacji Polski w latach 2002-2011. Donny Kerabatsos z „Big Lebowski”, wiewiór z „Epoki lodowcowej”, Arek Głowacki z „Białej Gwiazdy” – oto wzory pechowców w kulturze masowej. 29 meczów reprezentacji rozegranych na przestrzeni dziesięciu lat – liczby nie świadczą źle o Arkadiusz Głowackim. Ale pech Głowackiemu towarzyszy na każdym kroku, a jego tragizm przelewał się zarówno na klub, jak i na kadrę. A w kadrze klęski były bardziej bolesne.

Urodzony w Poznaniu futbolista poważną karierę zaczynał w Lechu. Wzorowo piął się po szczeblach juniorskich reprezentacji Polski (od U-15 w 1993 roku do U-21 w roku 2001). W 2000 roku trafił do Wisły Kraków, a w 2002 roku zadebiutował w seniorskiej drużynie narodowej u Zbigniewa Bońka. Wielka piłka stawała otworem.

Głowacki przez długie lata należał do najlepszych obrońców Ekstraklasy. Były lata, gdy na krajowym podwórku nie miał sobie równych w zestawieniach topowych stoperów. Były lata, gdy pomiędzy nim, a goniącą go konkurencją, była przepaść. Ale cóż stąd, skoro w najgorszych momentach przychodziły kontuzje.

A w kadrze? Mecz a Anglią w Chorzowie w 2004 roku. Dwa przebłyski tragedii (najpierw samobój, a potem koszmarny błąd) dały dwie bramki i zwycięstwo Synom Albionu. Polska – Finlandia w 2006 roku? Czerwona kartka, karny Litmanena i po meczu. Na Mistrzostwach Świata w 2002 roku Głowacki był w najlepszej chyba formie w życiu, ale mecze o stawkę przesiedział na ławce. W okresie eliminacji do Euro 2008 Leo Beenhakkera przed powołaniami dla Głowackiego przestrzegały wszystkie tabloidy. W końcu Holender przyznał, że obrońca jest dla niego za słaby i boi się błędów, których na reprezentacyjnym poziomie obrońcy popełniać nie mogą. A Głowacki przecież był wówczas w świetnej dyspozycji.

Kiedy już kibice zaczęli oddychać w momentach jego kontaktów z piłką, nadszedł towarzyszki mecz z Niemcami w 2011 roku. Głowacki zgarnął wówczas dwa żółte kartoniki, czym rzucił pod nogi kolegów z drużyny setną kłodę. Pechowy Arek Głowacki nie dał o sobie zapomnieć. Podobno po zakończeniu kariery ma przeprowadzić się do francuskiego Sevres…

Ireneusz Jeleń

Może ultraszybki Cieszynianin najmniej pasuje do opisywanego grona. Zbyt dobrze jednak pamiętam, że po niemal każdym meczu reprezentacyjnym, w którym grał, dawał najwięcej powodów do zawodu. Nawet jeśli wszystkie te pomeczowe podsumowania „Przyznajemy noty naszym!” to tylko zabawa przedszkolaków przebranych za opiniotwórcze media – miały one swoje prawidła. Jednym z nich były niskie oceny gry Irka. Zwykle jak najbardziej zasłużone.

Ireneusz Jeleń sporo grał w kadrze już w barwach płockiej Wisły. Jako piłkarz Nafciarzy pojechał przecież na Mistrzostwa Świata do Niemiec, gdzie grał we wszystkich meczach biało-czerwonych. Potem trafił do AJ Auxerre. Francuski zespół bił się o europejskie puchary, a Jeleń był wyróżniającą się postacią zespołu. Szczególnie w latach 2008-2010, gdy w dwóch sezonach zdobywał po 14 bramek.

Na zgrupowania przyjeżdżał jako członek nielicznego grono reprezentantów z mocną pozycją w mocnym klubie. Nigdy jednak nawet na minutę nie stał się liderem kadry. Upatrywano w nim bardziej jokera i gracza, który może zrobić różnicę, ale niekoniecznie nieść na swych barkach cały team. Ale Ireneusz Jeleń tej różnicy zwykle nie robił. Ot, pobiegał, potracił piłkę, po czym schodził w 68. minucie. Takiego go niestety zapamiętałem.

Grzegorz Krychowiak

OK, Krychowiak ma dopiero 28 lat. Znalazł się na futbolowym zakręcie, ale gdy z niego wyjdzie, może jeszcze przez lata stanowić o sile drużyny narodowej. To byłyby jednak pierwsze takie lata, bo dotychczas „Krycha” z orzełkiem na piersi może nie tyle zawodził, co nie spełniał oczekiwań i pokładanych w nim nadziei.

Grzegorz Krychowiak utkwił w mej pamięci dzięki pamiętnemu rzutowi wolnemu, którym dał nam zwycięstwo nad Brazylią na MŚ U-20 w 2007 roku. Gdy budował swoją renomę w Reims, był już etatowym reprezentantem Polski. We Francji był świetny, ale wszystko to było niczym w porównaniu z tym, co wyczyniał w Sevilli. Był niesamowicie pewny w odbiorze, znakomicie potrafił się ustawić i zastawić. Oglądanie go na boisku należało do większych przyjemności.

W owych czasach na mecze reprezentacji przychodził do mnie szwagier, a niekiedy szwagrów gościłem dwóch. Niedzielni, powiedzmy sobie, kibice. Pomiędzy otwieraniem pierwszego i drugiego przedmeczowego piwka płynęły znajome rozmowy. Na rzucane przez szwagrów „Bla bla, Robert Lewandowski, bla, Lewandowski, bla bla” odpowiadałem: „Poczekajcie, aż zobaczycie Krychowiaka. To obecnie poziom światowy”. Szwagrostwo na to: „OK, zobaczymy”.

Ale nigdy nie zobaczyliśmy. Ściskając w spoconej dłoni butelkę Tyskiego przez długie jak miecz Podbipięty 90. minut czekałem, aż “Krycha” wejdzie na swoje klubowe obroty. Nawet kiedy grał dobrze i był jednym z najlepszych na boisku, do formy prezentowanej w Sevillistas było mu dalej, niż mi do pisania dla “L’Equipe”.

Krychowiak jako jedyny z opisywanych przeze mnie graczy ma szansę opuścić smutne grono. Droga ku temu daleka. Mój dziadek powiedziałby “Mniej balować – więcej pracować”, co w tym przypadku oznaczałoby mniej wizyt z Celią Jaunat w sklepach z wątpliwie męską odzieżą i więcej zaciskania zębów. Ale ja nie jestem swoim dziadkiem i po prostu trzymam kciuki.


Zarejestruj konto na Fortuna za pośrednictwem Gol.pl!

baner-fortuna-gol

Poprzedni artykułEduardo przeszedł badania. Czekają go dwa tygodnie przerwy
Następny artykułTheo Walcott odejdzie z Arsenalu Londyn jako niespełniony talent