Powszechnie uważa się, że gracz będący w formie na boisku zrobi swoje. Gracz bez formy nie zrobi nic. Piłkarz, który na przestrzeni miarodajnej próbki reprezentuje określony poziom, może rozegrać mecz słabszy i mecz rewelacyjny, ale wszystko to zamyka się w pewnych ramach wypracowanej jakości. Na dyspozycję dnia składa się multum czynników – od przyswojenia śniadania i zmęczenia organizmu, poprzez fakt, czy gramy w Holandii Południowej, czy w La Paz, na twardości materaca i problemach osobistych skończywszy.
Niekiedy tak się dziwnie to wszystko układa, że forma kwitnie jak żona przy kochającym mężu, piłkarz w lidze jest równy niczym zęby Katie Holmes, ale dziwny dołek przychodzi raz na dwa miesiące. I trwa różnie, w zależności od długości zgrupowania reprezentacji. Nagle okazuje się, że nic nie wychodzi, a po weekendzie gracz niespodziewanie odnajduje wcześniejszą dyspozycję. Może to denerwujący selekcjoner, może nietypowa pozycja na murawie, partner posługujący się boiskowym klingońskim albo przeklęty materac. Po latach jednak cała ta otoczka mniej zapada w pamięć, gdy siedzi się w brzydkim worku piłkarzy niespełnionych w kadrze. Są w nim i ci, którzy nie dostali nawet prawdziwej szansy, pomimo potwierdzanej w klubie przynależności do najlepszych.
W Polsce worek napełniał się od zarania reprezentacji Polski; od Józefa Kałuży, Ryszarda Koncewicza, Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka. W ostatnich 30 latach worek ten konsekwentnie pęczniał.
Marek Koniarek
Kariera Marka Koniarka przypomina sinusoidę. Poważną grę zaczynał w Szombierkach Bytom i nie zapowiadał się na gwiazdę. Ale gdy trafił do GKS Katowice, niespodziewanie został idolem sztygarów, przodowych i szeregowych górników. Pomimo tego, iż, podobnie jak pozostali zawodnicy GieKSy, był niemal niewolnikiem Mariana Dziurowicza.
Powołanie do kadry było kwestią czasu. W debiucie z Irlandią Koniarek nawet strzelił zwycięskiego gola. Wkrótce jednak wybuchła tzw. „afera alkoholowa”. Koniarek z Furtokiem i Wijasem dotarli na zgrupowanie „na bani”, a Wojciech Łazarek wykreślił nazwisko 25-letniego napastnika ze swego notesu.
Gdy pozwolono Koniarkowi odejść – nie sprawdził się w niemieckim Essen i wrócił na tarczy do przeciętnego Zagłębia Sosnowiec. Odbił się w Widzewie Łódź. Znów był skuteczny, a reprezentacja, pomimo szarży młodych-gniewnych z olimpijskiej drużyny Janusza Wójcika, w ataku wcale nie dysponowała wyjątkowym bogactwem. Andrzej Strejlau nie dal jednak Koniarkowi powąchać pisma z powołaniem.
Koniarek trafił do Austrii, gdzie wtopił się w ligową przeciętność. Ale w 1995 roku wrócił do Widzewa, zdobył mistrzostwo Polski i został królem strzelców – w 34 spotkaniach zdobył 29 bramek. Grał wówczas swą drugą młodość i chociaż u Henryka Apostela pokazywało się 2/3 składu Czerwonych – Koniarek zakończył karierę z 2/1 w reprezentacyjnych statystykach. W czasach kiepskiej kadry przegrywającej wszystko – to było zdecydowanie za mało.
Krzysztof Warzycha
Koniarek to jednak ciche kwilenie w porównaniu z jękiem zawodu, jakim była gra z orzełkiem na piersi w wykonaniu Krzysztofa Warzychy. 20-letniego napastnika chorzowskiego Ruchu w kadrze próbował już „wczesny” Antoni Piechniczek. Utalentowanego gracza sprawdzał potem Łazarek i działo się to zanim jeszcze talent ten eksplodował. Gdy wreszcie Ruch zdobył majstra, a Warzycha – koronę króla strzelców, snajper został podstawowym ogniwem zespołu prowadzonego przez Andrzeja Strejlaua. Niedługo potem gracz przeniósł się do Panathinaikos Ateny, gdzie wkrótce miał zostać bogiem.
Warzycha dla Koniczynek trafiał cały czas. Na „wejściu” pomógł drużynie zdobyć dwa mistrzostwa Grecji. W latach 1990-1999 w 295 spotkaniach zdobył 213 bramek i trzy korony najlepszego snajpera, bijąc wszystkie rekordy Superligi. W sezonie 1995-1996 Gucio trafiał do bramki Ajaxu w półfinale Ligi Mistrzów, a potomkowie Homera i Hezjoda robili mu na Olimpie miejsce pomiędzy Zeusem i Heraklesem. Było pięknie, ale…
…w kadrze Warzycha nie trafiał niemal nic. W 50 występach zdobył zaledwie dziewięć goli, głównie w towarzyskich spotkaniach. Jeśli strzelał w meczu o punkty – to do bramek słabeuszy pokroju San Marino i Albanii. Warzycha uskarżał się na konsekwentne powierzanie mu roli pomocnika, z której od najmłodszych lat nie potrafił się wywiązywać. I jest tu sporo prawdy. Po latach o tym trzeba jednak przeczytać, a o Guciu Warzysze jako niespełnionym w kadrze pamięta się „z głowy”.
Leszek Pisz
O Leszku Piszu pamięta się tylko dobrze. W Warszawie jest niczym Jan Paweł II lub Adam Małysz z lat 2001-2003. Generał, Mały Rycerz, Pułkownik Wołodyjowski. I Andrzej Wajda, wielki reżyser. Filigranowy, niepozorny, ale jak podchodził do piłki, to nie miał litości. Był mistrzem rzutów wolnych, ale uderzał skutecznie z każdej pozycji.
Już w wieku 21 lat kierował grą Legii Warszawa niczym doświadczony król środka pola. Podczas pierwszego, czteroletniego pobytu w Warszawie odgrywał wiodącą rolę w zespole, jednak po przegranym meczu o Superpuchar Polski z Lechem Poznań został przyłapany przez trenera Stachurskiego na piciu alkoholu i po sezonie musiał przenieść się do Motoru Lublin. W Motorze grał jak król, a bez niego Legia do końca sezonu miotała się nad strefa spadkową.
W tamtym okresie rozegrał 14 spotkań w reprezentacji u Andrzeja Strejlaua, strzelając jedną bramkę. Gdy wrócił do Legii, ta odzyskała swą świetność, a Pisza okrzyknięto nowym Deyną. Niski pomocnik głową pokonywał Thomasa Ravellego w eliminacjach do Ligi Mistrzów w 1995 roku. Był architektem zwycięstwa w fazie grupowej z Rosenborgiem Trondheim, a norwescy futboliści moczyli się potem w nocy przez długie lata.
W latach 1992-1996, gdy panował na Łazienkowskiej, nie zagrał w kadrze ani minuty. Nikt nie wie dlaczego. Nigdy w reprezentacji Polski nie zagrał o punkty. Nie był za stary, za głupi czy zbyt krnąbrny. Polska „narodowa” nie miała kłopotów bogactwa. Nie zdobywała też mistrzostw Europy czy Świata. Zagadka, proszę was, dziejów.
Tomasz Wieszczycki
Podobne pytania w czasie magicznego dla Legii sezonu 1995-96 zadawał sobie zapewne Tomasz Wieszczycki. Debiutował w kadrze jako 23-latek w barwach ŁKS Łódź, strzelając zwycięską bramkę w sparingu z Arabią Saudyjską. Zanim trafił do CWKS, regularnie występował w drugiej fazie eliminacji do Mistrzostw Europy w 1996 roku. W Legii grał pierwsze skrzypce. Strzelił 18 goli, czarował techniką, świetnie główkował, imponował przeglądem pola. I wszystkim obserwatorom oprócz kolejnych selekcjonerów kadry.
Jego dyspozycja zaowocowała transferem do francuskiego Le Havre, gdzie może nie bił się o europejskie puchary, ale był pewniakiem do miejsca na placu gry. Zasługiwał na reprezentację, ale telefon milczał. W następnym sezonie wrócił do ŁKS i walnie przyczynił się do zdobycia przez łodzian Mistrzostwa Polski. O grze w kadrze nie było tematu, nie mogło więc być o nim mowy, gdy jego gwiazda zaczęła przygasać.
Wciąż mówimy o czasach, gdy miejsce w „trzydziestce” rankingu FIFA skutkowałoby narodowym świętem i dniem dyrektorskim w polskich szkołach. Czy Wieszczu był za słaby na reprezentację? Nie sądzę.
Radosław Gilewicz
Smutna jest też historia Radosława Gilewicza. Z krajowych boisk nikt go niemal pamięta, a jego „late peak” rysował się wyjątkowo wyraźnie. Długo przebijał się w VfB Stuttgart i tak po prawdzie nigdy mu się to nie udało. Pod koniec swej przygody z wdzięcznie zwanymi „Die Schwaben” debiutował w reprezentacji Antoniego Piechniczka. Potem przeszedł do Karlsruher S.C. i zaczął pojawiać się na plakatach w „Piłce Nożnej”, co skłoniło Janusza Wójcika do dania mu szansy. Gilewicz zagrał 74 minuty w eliminacyjnym spotkaniu przeciw Gruzinom, ci odprawili nas jak chłopców, a Rado-gol wypadł z orbity na dwa długie lata.
Dopiero w Tirolu Innsbruck naprawdę drgnęło. Gilewicz zaczął strzelać jak na zawołanie, które nie dało się nie słyszeć w otoczeniu Jerzego Engela. Ten dawał Gilewiczowi szansę, której urodzony w Chełmie napastnik nie umiał jednak wykorzystać. Strzelał w Grazu, w Wiedniu, w Salzburgu i w Ried, ale nie w reprezentacji. Cierpliwość Engela została wyczerpana i kiedy na wielkiej gali ogłaszano skład na Mundial w Korei i Japonii, tematu Gilewicza nie było już od dawna.
W 2002 roku Gilewicz trafił do Austrii Wiedeń. Był już po trzydziestce, dla napastnika w grupie podwyższonego ryzyka pomijania przez selekcjonerów. Jak przez mgłę pamiętam, że ktoś gdzieś kiedyś wspomniał jeszcze, że “może by tak Rado-gola dać, raz jeszcze”. Chyba nawet nikt się nie zaśmiał. Szkoda, lubiłem gościa.
To dopiero dno w worku niespełnionych – część druga już wkrótce.