Barcelona 1992 – ostatnie takie tango

0

Barcelona 1992: stracone, niespełnione pokolenie – na pewno. Warto jednak z rozrzewnieniem wrócić do tamtych piłkarskich czasów. Dziś wszystko jest zupełnie inne.

Na początku lat dziewięćdziesiątych ranking FIFA jeszcze nie istniał, w połowie dekady – raczkował i był niedoszacowany. Może to i dobrze, bo im więcej byłoby w nim rzetelności, tym niżej lądowałaby reprezentacja Polski. Ostatnie tchnienia dwudziestego wieku w kontekście drużyny narodowej to w naszym kraju czasy zmarnowanego pokolenia, niespełnionych nadziei, wielkich pechowców, przegranych meczów o wszystko i nic nie znaczących meczów o honor.

W tym wszystkim, niczym zabłąkana gwiazda na burzowym niebie, pojawił się niespodziewany sukces polskiej reprezentacji olimpijskiej na Igrzyskach w Barcelonie. Sukces drużyny złożonej z piłkarzy, których dziś można określić mianem reliktów niedalekiej przeszłości, zarówno pod względem szkoleniowym, jak i ujmowania definicji piłkarskiego zawodowstwa oraz futbolowej mentalności. Po nich przyszło nowe, które ewoluuje do dziś.

Różnicę pokoleń najdobitniej pokazuje to, jakim autorytetem wśród chłopaków cieszył się Janusz Wójcik. Szkoleniowiec ten dziś tkwi na dnie worka lokalnego folkloru z metką „januszowego treneiro” i wielu dzisiejszych obserwatorów środowiska nie dałoby mu nawet linii środkowej wywapnować, bo to suchy beton. A przecież znakomita większość piłkarzy wchodzących w skład tamtej drużyny zwracała uwagę na to, jaką dobrą do nich rękę miał książę rubaszności, jak to przesycone wulgaryzmami motywacyjne mowy trafiały do nich najlepiej.

„Wójt” pozwalał chodzić na miasto, a na miasto chodzili wszyscy. Podobno wszyscy chcieli, bo jeden mógł być mniej odważny względem dziewczyn, drugi nie umiał tańczyć, ale wypić lubił każdy. Żaden tam kieliszek bourbonu dla smaku, żadne rzemieślnicze pszeniczniaki, Corony czy Cristale. Chłopaki siadali ławą przed EB za dwa papiery, a potem przed paroma następnymi. Czasem trzeba było komuś pomóc wrócić, czasem Jurek Brzęczek wypłacał komuś kilka ostrzegawczych k…ew, by nie przekroczyć tej granicy, za którą stoi Wójcik zły. Przed nią czekał natomiast Wójcik pełen empatii. Takie to były czasy.

Już sama kwalifikacja na turniej stanowiła nie lada sukces. A w eliminacjach między innymi dwukrotnie ograliśmy wielkich Anglików. Do dziś w wielu drużynowych dyscyplinach olimpijskich trudniej awansować na turniej, niż zdobyć na nim medal. W Barcelonie w rozgrywkach grupowych planowo pokonaliśmy Kuwejt i dość niespodziewanie dla nas zremisowaliśmy z USA. Pazur pokazaliśmy w drugiej kolejce, gdy rozprawiliśmy się w Włochami w wymiarze 3:0.

Czy ćwierćfinałowe zwycięstwo nad Katarem to wielkie osiągnięcie? Nie sądzę. Czy półfinałowy triumf nad Australijczykami (mimo, iż ci wcześniej potrafili ograć zarówno Danię, jak i Szwecję) stanowiło wyczyn? Też niekoniecznie. W finale przegraliśmy w Hiszpanami, którzy byli zwyczajnie lepsi. Sam mecz był jednak porywającym widowiskiem (podobnie jak wcześniejsza potyczka z Włochami), a Polacy udowodnili, że kopać potrafią.

Po wszystkim była euforia, wielkie świętowanie. Piłkarze Wójcika domagali się radykalnej zmiany w kadrze seniorskiej – chcieli, by „Wójta” z miejsca uczynić selekcjonerem, a drużynę maksymalnie oprzeć na olimpijczykach, ze szczyptą Koseckiego i jemu podobnych. Czy byłby to dobry ruch? W kolejnych latach srebrni medaliści mieli mnóstwo okazji do własnych pięciu minut, a nawet całych złotych lat. Ale wszyscy, jak jeden mąż (pozdrowienia dla  Sebastiana Szczęsnego), przegrali kolejną dekadę w reprezentacyjnym wymiarze. Na mistrzostwa świata w 2002 roku do Korei poleciało zaledwie trzech medalistów z Barcelony.

Kariery piłkarzy drużyny Wójcika, ostatniego pokolenia dzikich czasów półamatorskiego traktowania swego zawodowstwa, potoczyły się różnie. Król strzelców turnieju Andrzej Juskowiak jeszcze przed jego rozpoczęciem został wytransferowany z poznańskiego Lecha do Sportingu Lizbona, gdzie dał sobie radę, by potem jeszcze bardzo fajnie odnaleźć się w Bundeslidze w barwach Borussi Moenchengladbach i VfL Wolfsburg. W seniorskiej reprezentacji pozostał jednak niespełniony i chociaż w tamtych latach był w niej piłkarzem najskuteczniejszym, dziś jego dorobek nie prezentuje się już tak okazale. „Jusko” pełni obecnie funkcję asystenta Czesława Michniewicza w kadrze U-21, która co cztery lata staje się kadrą olimpijską.

Wojciech Kowalczyk w 1994 roku z warszawskiej Legii trafił do Betisu Sewilla. W zespole spędził pięć sezonów, ale ikoną Verdiblancos nie został. Po zakończeniu kariery wraz z Krzysztofem Stanowskim napisał niezwykle cięty bestseller „Kowal. Prawdziwa historia”, a do niedawna można go było oglądać w eksperckiej loży Polsatu Sport.

Marek Koźmiński w 1992 roku wyemigrował do włoskiego Udinese. Potem kontynuował swoją włoską przygodę w Brescii i Anconie, przez lata stanowiąc ważne ogniwo reprezentacji. Od 2016 roku jest wiceprezesem ds. szkolenia PZPN (wcześniej pełnił tę samą funkcję dla spraw zagranicznych). Piotr Świerczewski, boiskowy (i nie tylko) walczak, swoje najlepsze lata spędził we Francji, gdzie najładniejszym zgłoskami wpisał się w historię S.C. Bastia. Potem, niezbyt udanie, próbował swoich sił z przygodą trenerską na krajowym podwórku.

Filar defensywy Tomasz Łapiński za granicę nie wyjechał nigdy, ale śmiało można powiedzieć, że został legendą Widzewa Łódź. Dziś zajmuje się fotografią, pisze wiersze, wędkuje i okazjonalnie pojawia się w sportowych studiach telewizyjnych. Jerzy Brzęczek, kapitan srebrnej drużyny, dziś na szczeblu Ekstraklasy trenuje Wisłę Płock. To kolejny z wyraźnie niespełnionych. Największe piłkarskie sukcesy odnosił w Austrii, przede wszystkim w Tirolu Innsbruck.

Grzegorz Mielcarski w barwach FC Porto wąchał murawy przygotowane na mecze Ligi Mistrzów, lecz niestety najczęściej w obrębie ławki rezerwowych. Dziś felietonista i piłkarski ekspert Canal+. Jednym z najlepszych piłkarzy tamtego składu w późniejszych latach był Tomasz Wałdoch, który stanowił trzon defensywy VfL Bochum i Schalke 04 Gelsenkirchen przez 12 sezonów. Po zakończeniu kariery był asystentem drużyny rezerw; pozostaje szkoleniowcem młodzieży w drugim z tych klubów.

Największym pechowcem spośród polskich medalistów piłkarskiego turnieju igrzysk w 1992 roku jest Aleksander Kłak. Najpierw karierę golkipera zahamowała kontuzja, a gdy już był o krok od podpisania kontraktu z Olympique Marsylia, w klubie wybuchła afera korupcyjna. Przez lata bronił bramki belgijskiego Royal Antwerp, a dziś jest kierowcą autobusu.

Urzędnikiem i samorządowcem jest dziś natomiast Mirosław Waligóra, dla którego seniorska kariera reprezentacyjna była pasmem niepowodzeń. Te wetował sobie zadowalającą grą w belgijskim Lommel SK. Dariusz Adamczuk grał głównie w Szkocji,  dwukrotnie będąc transferowanym nawet do wielkich Glasgow Rangers, gdzie jednak nie potrafił przebić się do składu. Jeszcze niedawno można było zobaczyć go na boiskach A-klasy. Jest prezesem Akademii Piłkarskiej Pogoni Szczecin.

Andrzej Kobylański biegał po niemieckich boiskach (w Hannover 96 czy Energie Cottbus), a dziś pracuje we własnej agencji ochroniarskiej. Bramkarz Arkadiusz Onyszko po okresie gry w Polsce potrafił potem zostać bożyszczem duńskich kibiców (najpierw w Viborgu, potem w Odense). Dziś szkoli golkiperów Motoru Lublin. Dariusz Gęsior trenuje obecnie polską reprezentację U-20, a w przeszłości rozegrał 427 spotkań na najwyższym poziomie rozgrywek w Polsce, głównie w chorzowskim Ruchu i Widzewie Łódź.

Charakterystyczny, długowłosy Ryszard Staniek kojarzony jest głównie ze stołeczną Legią. W połowie lat dziewięćdziesiątych grał w Osasunie Pampeluna. Podobnie jak Gęsior czy Kobylański, dla reprezentacji seniorskiej stanowił drugi garnitur. Karierę kończył w beskidzkiej A-klasie, gdzie do niedawna jeszcze trenował pomniejsze kluby. Dziś można chyba stwierdzić, że jest na emeryturze.

Tomasz Wieszczycki kadry seniorów też nie zwojował. Rezerwowy na Igrzyskach pomocnik, przez lata związany z ŁKS Łódź, potrafił sobie jednak nieźle radzić i w Legii Warszawa, i we francuskim Le Havre. Pojawia się w gronie piłkarskich ekspertów w TV. Marek Bajor to przede wszystkim łódzki Widzew i Amica Wronki, zatrzymał się jednak na solidnym, ligowym poziomie i świat nie usłyszał o nim nigdy. Dziś pełni funkcję asystenta trenera drużyny rezerw Lecha Poznań.

Marcin Jałocha w latach 1992-2994 regularnie grywał w reprezentacji Polski, ale przez niemal całą karierę klubową dzierżył drugie skrzypce i zarezerwowane miejsce na ławkach rezerwowych. Do niedawna trenował Kmitę Zabierzów, ale obecnie pozostaje chyba bezrobotny.

Dariusz Koseła, któż pamięta? Kiedyś solidny ligowiec Górnika Zabrze, dziś trener najmłodszych grup wiekowych w tym klubie. Wreszcie Dariusz Szubert, który w Barcelonie nie zagrał ani minuty. Od lat mieszkający w Niemczech piłkarz dał się poznać polskim kibiców ze swej gry w Pogoni Szczecin. Karierę kończył w niższych klasach rozgrywkowych naszych zachodnich sąsiadów, a dziś szkoli piłkarzy Groslarer S.C.

Gdzie Milan, Inter, Barcelona i madrycki Real, Premiership i Złote Buty? Tam, gdzie choćby grupowe mecze na Mistrzostwach Świata i Europy w owych latach, czyli w piłkarskich rocznikach innych krajów. Ilu kibiców na świecie pamięta Wałdocha, Kowalczyka, Brzęczka i Ryśka Stańka, a ilu Canizaresa, Abelardo, Luisa Enrique, Josepa Guardiolę, Kiko i Alfonso? Ograliśmy Włochów prowadzonych przez Albertiniego, Favallego i Dino Baggio, by potem popaść w niebyt na lata.

Stracone, niespełnione pokolenie – na pewno. Z drugiej strony jednak warto patrzeć na tę drużynę przez pryzmat sukcesu, a nie szukać jego pokłosia. Tak czy inaczej, z wiekiem szarość blednie, a przyjemne barwy się wyostrzają. Za kolejne ćwierćwiecze sam też nie będę już akcentował zmarnowanego potencjału, tylko obejrzę raz jeszcze manto, jakie sprawiliśmy Włochom.

Poprzedni artykułŁukasz Piszczek ma nowego konkurenta do walki o miejsce w składzie
Następny artykułKieran Gibbs odszedł z Arsenalu po 13 latach gry