Sezonowcy stanowią naturalną większość wśród kibiców piłkarskich. A gdy wyłączymy ze zbioru narodowe reprezentacje i drużyny z miast/osiedli, na których mieszkamy od zawsze – pozostają nieliczni, z niewiadomych powodów przywiązani do drużyn, którym nie żywo niekiedy nigdy nie mieli okazji kibicować. Reszta wpisuje się w utarty schemat magnetyzmu najlepszych. A jeśli do najlepszych trafi jakiś Polak – wówczas sprzedawcy replik zacierają ręce.
Prawdziwie galaktyczny Real z lat 2001-02, ManU Alexa Fergusona od pamiętnego finału Champions League w 1999 roku, Borussia Dortmund z Piszczkiem, Błaszczykowskim i Lewandowskim, teraz Bayern z tym ostatnim. Ale radosne przekrzykiwanie się w szkolnych autobusach za rok, dwa może odbywać się w takt nowych kompozycji, a „popularne” teamy podzielą los Valencii, Ajaxu czy Interu.
Ja jestem sentymentalnym gościem. AC Milan polubiłem w 1991 roku, a pokochałem cztery lata później, gdy lał biedne Zagłębie w Pucharze UEFA. I do wielkiego Milanu od wielu już lat niezmiennie tęsknię. Na przestrzeni minionego ćwierćwiecza miałem wiele okazji ku temu, by przekonać się, jak trudno za team ten trzyma się kciuki. Ostatnie lata stanowią najcięższą próbę.
Moje wspomnienia nie sięgają Giovanniego Galliego w bramce czy Pucharów Mistrzów w 1989 i 1990 roku. Ale w latach 1991-1994 w Milanie zakochać można było się równie łatwo, co potem w tiki-tace Barcelony. Trzy mistrzostwa Włoch, dwa Superpuchary Włoch, triumf w Lidze Mistrzów i cała masa przegranych finałów przeróżnych coppa. Rossi, Baresi, Costacurta, Maldini, Rijkaard, Tassotti, Albertini, Donadoni, Evani, Gullit, Massaro, Simone, van Basten… Potem przyszli Savicevic, Boban i Papin oraz niespełnieni w rezultacie Eranio z Lentinim.
AC Milan na początku lat dziewięćdziesiątych był najlepszą drużyną świata. I to jest fakt, nie emocjonalna opinia. Gdy drużynę opuściło holenderskie trio, mówiono, że “Milan się skończy”. I choć w sezonie 1994-1995 w Serie A klub zajął miejsce czwarte, które wówczas premiowane było jedynie grą w Pucharze UEFA – Rossoneri dotarli do finału Champions League, zdobyli Superpuchar Europy i Włoch, a w kolejnym sezonie (tym z Zagłębiem Lubin w jednej z ról) odzyskali scudetto. Innymi słowy – Milan wciąż pozwalał się kochać, a miłość ta przychodziła łatwo.
Aż tu nagle uderzył deszcz, wybuchła noc, a ci, którzy zastanawiali się, jak duże jakościowo zmiany może nieść za sobą zmiana trenera, otrzymali przykład prosto z Sevres. Król Capello zapragnął nowych doświadczeń, a jego miejsce na ławce zajął Arrigo Sacchi.
Tragedią nie pachniało zbyt wcześnie. Rossi, Baresi, Tassotti, Costacurta i Maldini gwarantowali stabilizację w defensywie, w której blok dobrze wkomponował się Marcel Desailly. Albertini, Boban i Savicevic, nie mogli zapomnieć, jak kreuje się grę w środku pola. Otrzymali zresztą obiecujące wsparcie w postaci dzika Edgara Davidsa. I chociaż w napadzie próżno było szukać Van Bastena czy Massaro, to pojawili się zabójczy Liberyjczyk George Weah oraz Roberto Baggio – wciąż jeden z najlepszych piłkarzy świata.
Ale Milan zajął wstydliwe, jedenaste miejsce w Serie A, a z Ligą Mistrzów pożegnał się na etapie rozgrywek grupowych. Reakcja była wymarzona przez tifosi – wrócił odrzucony przez madryckich niewdzięczników Capello. Ten dokonał sporej rewolucji w składzie. Nestorzy Baresi i Tassotii pokończyli kariery. Wymieniono niemal cały atak i przed sezonem 1997/98 łącznie pożegnano się z dwunastoma piłkarzami. Tychże pozyskano jeszcze więcej, ale w większości nie byli to zawodnicy przyzwyczajeni do walki o najwyższe laury. Z drugiej strony Christian Ziege z Bayernu, Leonardo z PSG i – przede wszystkim – Patrick Kluivert z Ajaxu kazali przypuszczać, że katastrofalne miejsce w drugiej połówce ligowej tabeli już się nie powtórzy.
Ale Milan grał fatalnie, zajął w Serie A dziesiątą lokatę, za którą nie można było nawet pobawić się w Pucharze Intertoto. W czasie swego drugiego panowania król Fabio Capello okazał się nagi, Kluivert i Ziege grali piach, a w pierwszym składzie zaczęli wybiegać gracze pokroju Dario Smoje. To był Milan, który wystawiał kibiców na wielką próbę. To był Milan, o którym łatwo można by zapomnieć; z którym można by zrobić to, co polscy kibice zrobią z Borussią Dortmund, gdy odejdzie z niej Łukasz Piszczek.
Nadzieję wlał Alberto Zaccheroni. Z Udinese przywiózł ze sobą króla strzelców Serie A, Olivera Bierhoffa, oraz Thomasa Helvega. Rossoneri w ładnym stylu zdobyli mistrzostwo Włoch. Przed kolejnym sezonem, kiedy to gorąco wierzono w wielki styl w Champions League, pozyskano jeszcze cudownego w Dynamie Kijów Andriya Shevchenkę. I chociaż Sheva grał jak z nut, Milan zajął “tylko” trzecie miejsce w Serie A. Tragicznie było natomiast w europejskich pucharach – w 86. minucie kończącego fazę grupową LM meczu z Galatasaray Milan prowadził 2:1, a Berlusconi z Gallianim rozważali pewnie możliwe warianty losowania drugiej rundy. Najpierw jednak trafił Hakan Sukur, a w doliczonym czasie gry karnego wykorzystał Umit Davala. W ten sposób czerwono-czarni zamknęli tabelę grupy H.
Sezon 2000/01 pod wodzą Cesare Maldiniego był jeszcze gorszy. Katem w Champions League okazali się być znowu Turcy z Galaty. Pojawiło się kilku Brazylijczyków czy Kakhaber Kaladze. Największą bolączką włodarzy była historia Fernando Redondo, który przybył na San Siro jako gwiazda światowego formatu, ale skrzydła jego kariery szybko podcięła ciężka kontuzja. W miejsce Maldiniego seniora przybył Carlo Ancelotti. Z początku wciąż było przeciętnie. Na szczęście jednak skład Abbiati – Costacurta, Kaladze, Maldini, Serginho – Albertini, Gattuso, Pirlo, Rui Costa – Shevchenko, Inzaghi pamiętam nie tylko ja, co dobrze wróży kolejnym akapitom.
Oto bowiem powrócił wielki Milan. Ancelotti, który majaczy w mej głowie jeszcze jako piłkarz Rossonerich, rządził w szatni ACM przez osiem lat. Zdobył z klubem tylko jedno scudetto (bo trwało wówczas równie wielkie Juve) ale dołożył do gabloty dwa Puchary Mistrzów, dwa Superpuchary UEFA, Puchar i Superpuchar Włoch oraz Klubowe Mistrzostwo Świata. Milan zadomowił się w ścisłej czołówce europejskich klubów.
Dida, Nesta, Serginho, Gattuso, Pirlo, Seedorf, Inzaghi, Kaka, Cafu, Gilardino, Bonera, Zambrotta, Ronaldinho – wszyscy oni pod redakcją Ancelottiego pisali poematy swych karier. Kibice na San Siro mieli okazję podziwiać Rivaldo, Crespo, Vieriego, Ronaldo czy Beckhama, choć wszyscy oni w Mediolanie właśnie zaczynali żegnać się z wielkim futbolem. O krok za Interem, Romą czy Juventusem – to na dłuższą metę nie mogło jednak satysfakcjonować. Era Ancelottiego minęła. Na szczęście bezbarwnym sezonie pod wodzą Leonardo Milan po raz trzeci w trakcie mojego z nim romansu zasiadł na szczycie.
Zatrudnienia Massimiliano Allegriego obawiali się wszyscy. Ten gruntownie przebudował szatnię, a bossowie zapewnili mu spore pole manewru. Pozyskano m.in. Marka van Bommela, a także dwie maksymalnie magnetyzujące postacie – Robinho i Zlatana Ibrahimovica. Ci, w połączeniu ze sprawdzonymi Nestą, Bonerą, Zambrottą, Ambrosinim, Gattuso, Pirlo, Seedorfem, Inzaghim czy Thiago Silvą zapewnili klubowi triumf w Serie A i wicemistrzostwo w roku następnym.
To Liga Mistrzów najdobitniej jednak pokazywała prawdziwą wartość zespołów. A na tym polu Milan wyraźnie odstawał od najlepszych. Gdy w 2014 roku klub zajął ósme miejsce w ligowej tabeli, Allegriemu podziękowano. Ale czy można winić trenera, że nie zbudował światowej potęgi, skoro od kilku lat z kranu transferowych funduszy kapały już tylko eurocenty, podczas gdy potentaci z Premiership czy La Liga robili, co chcieli? Włodarze ACM celowali we wzór Ajaxu czy londyńskiego Arsenalu, by na wychowankach lub młodych,obiecujących piłkarzach opierać przynajmniej połowę wyjściowego składu. Ale większość kandydatów nie dysponowała właściwym talentem. Kupowano tanie zapchajdziury, brakowało liderów, stabilizacji i pewności w szatni.
Już na przestrzeni sezonu 2012/13 rotacja w kadrze objęła 24 pozyskanych zawodników i 31 graczy, z którymi się rozstano. Prezesi wymagali tak bardzo, że na wielu diamentach nie poznano się w ogóle. Ci natomiast za sezon, dwa eksplodowali formą w innych klubach. Sezon 2014/15? 29 piłkarzy „in” – 31 piłkarzy „out”. Milan stał się grupą przypadkowych grajków pod wodza przypadkowego, niedoświadczonego trenera – nikt nie myślał o odbudowie w sytuacji, gdy przychodziło oglądać obrazy comiesięcznych pojawień się i odejść. To najtrudniejsza próba, na jaka można wystawić kibica.
Wielu przed oczami zamajaczyło światełko w tunelu: nadjechały wagony azjatyckich dolców, klub po raz pierwszy od pięciu lat zdobył jakieś trofeum i znów awansował do europejskich pucharów. Największemu wrogowi wyszarpano Leonardo Bonucciego, wypożyczono Kalinica i Kessiego, wypracowano przyjście Ricardo Rodrigueza, Mateo Musacchio, Andre Silvy czy Hakana Calhanoglu. Tylko sześciu zawodników w kadrze powyżej trzydziestego roku życia, sporo reprezentantów krajów, jak talenty – to już dobrze sprawdzone. Można by pomyśleć, że powróci przyjemność z oglądania Milanu w akcji, powróci wyrównana rywalizacja z najlepszymi, prawda?
Nieprawda. Milan znów kupił tonę piłkarzy, tym razem mając środki na ich przepłacenie. To nie są gwiazdy światowego formatu – to ogniwa zespołu, które wymagać będą okresu ochronnego, a które tego okresu nie dostaną. Milan już przegrał tegoroczny sezon w Serie A, a niedługo wstydliwie pożegna się z Pucharem UEFA. Zdymisjonowany zostanie Vincenzo Montella. Chińczycy podstawią kolejny wagon dolców, z którego znów korzystać będą mniej umiejętnie, niż jeszcze niedawno Manchester City. Jeśli dobrze wróżę, Milan nie podniesie się jeszcze przez długie lata.
Kciuki trzymam nadal i wierzę, że ósmy Puchar Mistrzów trafi do odpowiedniej gabloty szybciej, niż trenerem bramkarzy zostanie w klubie Gianluigi Donnarumma. Póki jednak obecni właściciele klubu nie zdadzą sobie sprawy, że w tym stylu nie uda im się kupić wielkości – potrzeba będzie więcej cierpliwości, niż kiedykolwiek.