Juan Mata, piłkarz Manchesteru United, na łamach “Players' Tribune” opisuje swój pomysł, który ma zmienić świat. Muszą mu jednak pomóc w tym inni piłkarze, żeby źródło, które zapoczątkował, popłynęło z mocą wodospadu.
Czwartego sierpnia wcieliłem w życie coś, co, mam nadzieję, pomoże zmienić świat, nawet jeśli tylko w jakiś niewielki sposób. Mam również nadzieję, że inni piłkarze z całego świata pomogą mi w tym celu. Ale zanim powiem wam o tym, muszę zacząć od tego, czym dla mnie jest futbol.
Żeby to zrobić, muszę zacząć od czegoś, czego nigdy nie zapomnę.
Wciąż widzę nadlatującą piłkę. Odbija się od głowy Thomasa Müllera, przelatuje nad Petrem Cechem, uderza w poprzeczkę i wlatuje do bramki. Pamiętam tamten dźwięk. Nie słyszałem własnych myśli… to była czysta energia.
Bayern Monachium strzelił w Monachium, w 83. minucie finału Ligi Mistrzów w 2012 roku i tym samym objął prowadzenie 1:0 nad Chelsea – moją drużyną. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej słyszałem taki hałas. Kilka sekund później stałem w kole środkowym Allianz Areny, czekając, aż gracze Bayernu przestaną świętować zdobycie gola, o którym myśleli, że właśnie dał im zwycięstwo. Didier Drogba, mój kumpel z Chelsea, podszedł do mnie, by wznowić grę. Didier nigdy nie opuszczał głowy, nigdy nie wyglądał na zniechęconego. Ale wtedy tak wyglądał. A ja nie mogłem zrozumieć dlaczego. Tyle przeszliśmy, żeby dostać się do finału. Nasz menedżer został zwolniony kilka miesięcy wcześniej, potem odrobiliśmy straty i pokonaliśmy Napoli w 1/16, potem w dziesiątkę przetrwaliśmy na Camp Nou w półfinale. A teraz… co? To już?
Położyłem rękę na ramieniu Didiera i powiedziałem “Rozejrzyj się. Zobacz, gdzie jesteśmy. Proszę, nie martw się. Uwierz… po prostu uwierz.”
Z jakiegoś powodu cały czas powtarzałem sobie, że…
Dane jest nam to wygrać.
Jestem raczej cichą osobą, więc wydaje mi się, że gdy Didier zobaczył, jak podtrzymuję go na duchu, nie mógł się nie uśmiechnąć. Powiedział “Ok, Juan. Ruszamy.”
Byliśmy otoczeni przez 50.000 ryczących niemieckich kibiców, ale tam na dole, na boisku, Didier i ja wiedzieliśmy, że potrzebujemy tylko mieć okazję. I po pięciu minutach dostaliśmy ją. Wywalczyliśmy rzut rożny. Ustawiłem się do piłki, a Didier nadbiegł na krótki słupek. Pamiętacie to?
Myślę, że każdy kibic Chelsea pamięta ryk Martina Tylera.
“Drogbaaaaaaaaaaaaa! Ponownie wyciągnęli królika z kapelusza! Chelsea nie odpuszcza w Lidze Mistrzów!“
Po tym, jak wyrównaliśmy wynik spotkania… po prostu wiedziałem. Nawet, gdy zaczynała się seria rzutów karnych, wciąż wiedziałem. A gdy Didier podszedł, żeby strzelać decydującego karnego, byłem przekonany, że wygramy. Myślę, że wyraz jego twarzy po tym, gdy piłka wpadła do siatki, mówi wszystko. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. Był tym wszystkim przytłoczony, podobnie jak każdy z nas.
Gdy tylko całe to szaleństwo opadło, natychmiast pomyślałem o swojej rodzinie. Każdy był tamtej nocy na trybunach: mój tata, mama, dziadkowie, przyjaciele. Wiedziałem, że rzuty karne musiały być dla nich stresujące – zwłaszcza dla mojej biednej babci. Później ktoś mi powiedział, że tak się denerwowała, że schowała się w łazience.
Świętując zwycięstwo popatrzyłem na swoich kolegów z drużyny i zobaczyłem piękno futbolu. Bramkarz z Czech. Obrońca z Serbii, a drugi z Brazylii. Pomocnicy z Ghany, Nigerii, Portugalii, Hiszpanii i Anglii. I oczywiście jeden niesamowity napastnik z Wybrzeża Kości Słoniowej.
Pochodziliśmy z całego świata, z różnych okoliczności, mówiliśmy wieloma językami. Niektórzy z nas dorastali w czasie wojny. Inni w ubóstwie. Ale wtedy wszyscy staliśmy w Niemczech jako mistrzowie Europy.
Sposób, w jaki zebraliśmy się z całego świata, by razem pracować nad wspólnym celem był dla mnie bardziej znaczący niż sam puchar. To było coś, co mogło zmienić świat na lepsze.
Jestem dużym szczęściarzem.
Urodziłem się w niezwykle wspierającej rodzinie w północnej Hiszpanii. Mój ojciec był piłkarzem – cwanym skrzydłowym. Był lewonożny, tak jak ja, ale (co muszę przyznać) był szybszy. Uwielbiał dryblować swoich rywali. Pamiętam, gdy oglądałem kasety z jego starymi meczami w naszym domu w Oviedo. Oglądanie go sprawiało, że piłka nożna wyglądała na fajną zabawę. Też chciałem w ten sposób podchodzić do futbolu.
W ten sposób wszystko dla mnie wyglądało – tak zostałem wychowany. Chociaż mój tata był piłkarzem, nigdy nikt mnie nie zmuszał do gry. Moi rodzice, Juan i Marta, chcieli, żebyśmy razem z siostrą przeżyli wszystko, co życie ma do zaoferowania.
Pierwszy autograf, jaki dałem, nie był dlatego, że byłem dobrym piłkarzem. Miało to miejsce dlatego, że byłem dobry w wiedzy ogólnej. Mając trzynaście lat zostałem wybrany do drużyny, która pojechała na regionalne zawody, na których musieliśmy odpowiedzieć na ok. 200-300 pytań. Wygraliśmy je, a następnego dnia wszystkie młode dzieciaki z naszej szkoły chciały nasze autografy.
Kilka tygodni później moja drużyna pojechała do Austrii, Niemiec, Liechtensteinu i Szwajcarii. Ta podróż była moją pierwszą okazją, by zobaczyć, jak żyją ludzie w innych krajach. W tak młodym wieku zyskałem inną perspektywę na świat. Nie wiedziałem wszystkiego. Ale wiedziałem, że chcę zobaczyć więcej.
Gdy miałem piętnaście lat, piłka nożna dała mi szansę na to.
Real Madryt
Właśnie skończyłem mecz w mojej lokalnej drużynie, Asturias, i mój tata – jak to miał w zwyczaju – zawoził mnie do domu. Ale tym razem pojechaliśmy inną drogą. Zatrzymaliśmy się na parkingu, na którym był tylko jeden inny samochód. Czekał w nim na nas mężczyzna… którego rozpoznałem. Był szefem skautów w Realu Madryt. Widziałem go na kilku naszych meczach.
Mój ojciec rozmawiał z nim przez kilka minut, a potem wrócił do samochodu i powiedział, że Real chce mnie u siebie w klubie. Byłem przytłoczony… Nie wiedziałem, co myśleć. Madryt? Real Madryt? Chce mnie?
Przez kilka następnych dni rozmawiałem o tym z rodziną. Moim rodzicom nie byłoby łatwo po prostu odesłać mnie to dużego miasta, jakim był Madryt, ale moja rodzina ma takie powiedzenie: “Czasem pociąg przyjeżdża tylko raz w życiu”.
Tego dnia przyjechał po mnie. I wiedziałem, że może już nie wrócić.
Rozmawiałem również z dziadkiem, moim największym fanem. To on zawoził mnie na treningi i mecze, gdy moi rodzice byli zajęci. Był na każdym moim meczu. Powiedział mi, żebym kierował się sercem oraz to, że moje marzenie o byciu zawodowym piłkarzem wymaga podejmowania ryzyka.
Gdy ludzie mówią o piłce nożnej, mówią zwykle o pieniądzach lub trofeach. Ale futbol to coś więcej dla młodych ludzi. Zapewnia im życiowe doświadczenie. A czasem życie jest trudne.
W młodzieżowej akademii w Madrycie nauczyłem się jak żyć samemu i z dala od rodziców przez wiele tygodni na raz. Gdy jesteś zdany na siebie, odkrywasz różne rzeczy na własny temat. Wiele myślałem o całej tej ciężkiej pracy i poświęceniach moich rodziców i dziadków, bym znalazł się w tym miejscu. Zrozumiałem, że moim obowiązkiem jest ciężka praca, by najlepiej wykorzystać swoją szansę. Ale w klubie takim jak Real – w którym grali wtedy piłkarze jak Beckham, Figo, Zidane, Roberto Carlos i wielu innych – może to być trudne do zrealizowania.
Valencia
Tak więc latem 2007 roku podpisałem kontrakt z Valencią. Chciałbym powiedzieć wam, że mój czas spędzony tam był idealny, ale nie był. W moim pierwszym sezonie zmienialiśmy szkoleniowca chyba trzy razy. Miałem wtedy 19 lat i byłem otoczony przez tych wszystkich 30-latków. Moja rodzina martwiła się o mnie, zwłaszcza mój dziadek. Przyjeżdżał na wiele meczów Valencii. A kiedy go nie było, oglądał je w telewizji. Nigdy nie opuścił żadnego meczu mojej kariery. Pamiętam, że zadzwoniłem do niego któregoś wieczoru, gdy borykałem się z trudnościami, i nigdy nie zapomnę, co mi wtedy powiedział.
“Twój futbol i twoja kariera, Juan, dają mi życie. Jestem tak bardzo dumny i przepełniony nadzieją, gdy na ciebie patrzę.”
Ten telefon miał na mnie ogromny wpływ – i na moje myśli o piłce nożnej. To, co robiłem w trakcie kariery, nie było tylko dla mnie. Chodziło o nas wszystkich. Grałem, ponieważ przynosiłem radość ludziom na wiele różnych sposobów poza strzelaniem goli. Mój dziadek był żywym wcieleniem tych uczuć, a gdy już to zrozumiałem, upewniłem się, że ta myśl nigdy mnie nie opuści.
O swoich czterech latach w Valencii myślę jak o mojej “magisterce”, ponieważ to tam nauczyłem się wiele o sztuce futbolu i zyskałem perspektywę na życie.
Mój czas w Anglii był jak prawdziwe życie po uniwersytecie. Wypełnione było niesamowitymi sukcesami – dwoma tytułami Gracza Roku w Chelsea i wygraną w Lidze Mistrzów. Ale było też trochę porażek. Mój trzeci rok w Londynie był trudny. Wypadłem ze składu i zacząłem wątpić w swoje umiejętności. Ale nigdy nie byłem rozgoryczony. Nie tak mnie wychowano.
Troszczę się o relacje międzyludzkie. W futbolu może to być trudne. Gdy opuściłem Chelsea dla Manchesteru United, wciąż zależało mi na byłym klubie. Chciałem się upewnić, że dostaną za mnie odpowiednią zapłatę i że utrzymam kontakty z ludźmi w Londynie. I mam nadzieję, że mi się to udało.
Ale teraz jestem Czerwonym Diabłem.
I nie chciałbym, żeby było inaczej. Na świecie są wspaniałe kluby i jest też Manchester United. Szybko nauczyłem się co to znaczy. W drugim sezonie w United strzeliłem gola przewrotką przeciwko Liverpoolowi na Anfield i dzisiaj – nie ważne, gdzie gra nasza drużyna – to prawie zawsze jest pierwsza rzecz, o którą pytają mnie ludzie. Pochodzę z małego miasteczka w Hiszpanii, gdzie być może kilka tysięcy ludzi widziało, jak strzelam gole, ale teraz strzelam je na oczach całego świata – nieważne, czy mieszkają w Oviedo, Los Angeles, Pekinie czy Melbourne. Rodzina United jest na całym świecie i prawie każdego dnia jej członkowie przypominają mi o sile futbolu, który łączy ludzi z każdego zakątka planety.
Moja miłość dla kibiców United rosła przez lata. Cieszę się, że mogłem im dać momenty takie jak ten przeciwko Liverpoolowi. Ale w lutym potrzebowałem, żeby to ludzie Manchesteru mi pomogli.
Mój dziadek, który wciąż nie opuścił żadnego mojego meczu, był bardzo chory. Pamiętam, że rozmawiałem z nim na FaceTime siedząc w autokarze po wygranej 1:0 z Saint-Etienne w Lidze Europy. Miał słaby głos… widać było, że się męczy. Mówił powoli, ale powiedział, że moje podanie do Henrikha Mkhitaryana było świetne.
Byla to najbardziej specjalna asysta w moim życiu – dlatego, że była ostatnią, którą widział mój dziadek. Kilka dni później zmarł.
Znacie to, gdy dzieje się coś ważnego w waszym życiu i dokładnie pamiętacie gdzie wtedy byliście? Ja pamiętam wszystko z tego meczu i powrotu autokarem do domu. I mam nadzieję, że gdy znowu zobaczę dziadka, będziemy mogli o nim porozmawiać.
Niedługo potem poleciałem do Hiszpanii, żeby wziąć udział w jego pogrzebie. Gdy wróciłem do Manchesteru i włączyłem telefon, zobaczyłem mnóstwo wiadomości od kibiców United w mediach społecznościowych – wiele to dla mnie znaczyło. Chciałbym móc uścisnąć każdego, kto do mnie napisał.
Wygraliśmy nasz następny mecz – pucharowy przeciwko Southampton. Ale po nim czułem się nieco… pusto. Nie mogłem podzielić się radością ze zwycięstwa z dziadkiem. Jedną ze wspanialszych rzeczy w futbolu, jak i w całym życiu, jest możliwość dzielenia się swoimi najlepszymi chwilami z rodziną. Ale w tamtym momencie, kiedy bardzo chciałem porozmawiać z dziadkiem, nie mogłem. Zacząłem więc rozmyślać.
Pomyślałem o wszystkim, co dał mi futbol. I o tym, jak ma wyglądać moje dziedzictwo. Wiedziałem, jakie miałem szczęście dostając wszystkie możliwości, jakie miałem – i o tym, że nie każdy ma taką rodzinę jak moja. I chociaż już wcześniej byłem zaangażowany w organizacje charytatywne, wiedziałem, że chcę zrobić coś więcej. Chcę się upewnić, że inne dzieciaki dostaną takie szanse, jakie mi dano.
Tak więc od 4 sierpnia przekazuję 1% swojej pensji na organizację Common Goal. Organizacja ta wspiera piłkarskie akcje charytatywne na całym świecie. To mały gest, ale jeśli dołączą do mnie inni, może zmienić świat.
Proszę swoich kolegów piłkarzy, by razem ze mną stworzyli Common Goal Starting XI. Razem możemy stworzyć ruch oparty na wspólnych wartościach, który może stać się integralną częścią całego przemysłu piłkarskiego – na zawsze.
Jestem pierwszy, ale nie chcę być ostatni.
Jedną z pierwszych lekcji, jakie wyniosłem z piłki nożnej to to, że do spełnienia marzeń potrzebna jest cała drużyna. Żyjemy kierując się tą mantrą na boisku, ale zapominamy o niej poza nim. Common Goal tworzy sposób, w jaki futbol może odpłacić się społeczeństwu. To najbardziej efektywny i długofalowy sposób, w jaki futbol może wywrzeć globalny, społeczny wpływ. Piłka nożna jest w stanie to zrobić, ale musimy działać razem.
Skupiamy się teraz na datkach od innych graczy, ale docelowo chcemy odblokować 1% dochodów z całego piłkarskiego przemysłu na stojące u podstaw organizacje charytatywne, wzmacniające swoje społeczności przez sport.
W zeszłym miesiącu poleciałem do Bombaju w Indiach, żeby na własne oczy zobaczyć jedną z tych organizacji. Poszliśmy do slumsów poza głównym miastem i na początku było mi bardzo ciężko zrozumieć poziom ubóstwa. Żadne dziecko nie powinno tak żyć. Widząc te warunki, mój duch nieco opadł.
Ale wtedy zaczęliśmy nawiązywać kontakt z lokalnymi dziećmi. Ich angielski nie był doskonały i nie jestem pewien, czy wszyscy z nich w ogóle wiedzieli, że jestem piłkarzem, ale komunikowaliśmy się przez śmiech i grę. Jeśli ja się uśmiechałem, oni odwzajemniali ten uśmiech. Jeśli ja biegłem, oni biegli za mną.
Wiedzieli, że jesteśmy tam, żeby im pomóc, a w powietrzu unosiła się zauważalna energia. Wydaje mi się, że w podobny sposób, jak ja dawałem życie swojemu dziadkowi, te dzieci dawały życie mnie.
Chciałbym więc teraz zwrócić się do kolegów piłkarzy po pomoc. Mamy tyle możliwości tylko dlatego, że gramy w grę dla dzieci. Mamy wiele szczęścia, że żyjemy marzeniami. Połączmy siły i pomóżmy dzieciom na całym świecie doświadczyć tego samego światła i radości. Robiąc to możemy pokazać całemu piłkarskiemu światu, że Common Goal musi i będzie mieć miejsce – ponieważ jest czymś dobrym.